Strony

czwartek, 23 czerwca 2016

Rozdział 11-Młodzieniec.

          Stłumiony pisk rozniósł się echem wśród ciemności. Strach, który przejął kontrolę nad jej umysłem, ciałem czy chociażby duszą...ulotnił się w mgnieniu oka. Widząc blond czuprynę swojego anielskiego mentora uspokoiła się odrobinę,  jednak jej czujność wciąż była na swoim miejscu gotowa do obrony gdyby jednak okazało się, że Carter jest osobą lubiącą posiekać na kawałki drobne—i te bardziej rozbudowane—dziewczęta.

—Na Anioła!—oznajmiła wystarczająco głosno, by zbudzić umarłych, przez co poczuła na sobie karcący wzrok chłopaka.—Wystraszyłeś mnie.

—Co ty tutaj robisz?—chłodny ton blondyna, nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości na to,  iż nie jest tu mile widziana. —Tutaj, mogą wchodzić jedynie osoby,  zajmujące wyższą rangę w tej szkole.

Dziewczyna parsknęła śmiechem. Jeśli wielmożny panicz Gideon mógłby należeć do tej szlachetnej 'wyższej rangi' to chyba im się coś w głowie poprzewracało.  I nie...Scarlett wcale nie była oburzona,  dlatego, że  teraz szansa na wykastrowanie go wyparowała  jak bańka mydlana. To nie było oburzenie.

Blondwłosa dziewczyna gardziła Gideonem i dało to się zauważyć na pierwszy rzut oka. A fakt, iż musiała posiadać do niego choć krzte szacunku, z racji,  iż jest na wyższym poziomie nie za bardzo jej pasował.

Natomiast jeśli chodziło o Cartera... no cóż, w tej kwestii jej zdanie było nieco inne. Kiedy tak na niego spoglądała widziała w nim coś więcej niż wyższą rangę, widziała anioła, przez którego praktycznie każda nocna łowczyni, należąca do tej akademii rozpływała się na samą wzmiankę o nim. Zaś jeśli chodziło o jego charakter...zdawał się być oschły na wszystko wokół,  a jego obojętność zdawała się dodawać mu jedynie uroku.

I teraz...kiedy tak przed nią stał, nawet nie zwróciła uwagi na to  ile czasu minęło,  odkąd popadła w głębokie rozmyślania.

—Słyszysz co do ciebie mówię?—anielski głos ocudził ją.

—Ja...nie mogłam spać, więc...—

—To cię nie usprawieliwia —mruknął, następnie wskazując jej drugą stronę.—Odprowadzę cię ale to ostatni raz, gdy puszczam Ci coś płazem.

Nie szarpała się zbytnio gdy poczuła uścisk na ramieniu. Nie mogła zrozumieć jednej rzeczy...dlaczego tak na niego reagowała?  Czuła się jakby ktoś wysysał z niej energię życiową, lecz to uczucie było zaskakująco przyjemne.

_________________________________________

            
             Scarlett uchyliła powieki niewiele minut po ósmej rano. Zmarszczyła lekko nos, aby po chwili psiknąć.

—Na zdrowie—powiedziała uśmiechnięta Miranda, która w mgnieniu oka, znalazła się w polu widzeniu kapryśnej dziewczyny.

Blondynka usiadła, przeciągając się przy okazji, a po chwili podziękowała starszej dziewczynie za 'troskę'.

W pokoju pachniało lawendą, a za oknem świeciło słońce. Czas zdawał się płynąć wolniej,  a spokój panujący wokół dodawał otuchy.

—Czemu tu jesteś? —nastolatka z przymróżonymi powiekami zadała pytanie mentorce, gdy zauważyła, która jest godzina.—Nie powinnaś być na zajęciach?

—Powinnam—przyznała.—I byłabym...gdyby zajęcia nie zostały odwołane.

Ignorując odpowiedź swojej współlokatorki,  Scarlett poprostu wstała,  a raczej próbowała wstać,  lecz uczucie, iż jej nogi przybrały postać waty, skutecznie jej to uniemożliwiło, dlatego upadła na swoje łóżko.

Miranda spojrzała na nią nieco zmartwiona, lecz zanim zdążyła o cokolwiek spytać,  ta odpowiedziała jej:

—Wszystko gra.—

Blondynka westchnęła głęboko,  słysząc krótką wypowiedz podopiecznej ale nie powiedziała już nic więcej, jedynie oznajmiła, że musi iśc coś zalatwić oraz poprosiła Scarlet by ta udała się do jadalni,  zanim jedzenie w magiczny sposób wyparuje.

Ta spojrzała na nią z cieniem uśmiechu, uświadamiając sobie jak bardzo jest głodna.

_________________________________________

         Tej samej pory w Alicante, życie rodziny Johansson było przepełnione pustką i wiecznymi sporami.
    
Słońce dawało sie we znaki, w każdej okazałości,  a widok ptaków,  szukających schronienia przed parzącymi promykami słońca, przywoływał cień  uśmiechu na twarz młodszej siostry Scarlett.

      Soyer przemierzała teraz puste uliczki stolicy, kopiąc w tym samym czasie małe kamienie. Dłonie  schowane miała w kieszenie swoich czarnych szortów, a rozpuszczone włosy,  powiewały na  lekkim wietrze.

Myśląc, że jest sama wypowiedziała kilka przekleństw,  będąc wzburzona takim sporządzeniem losu.

Nawet nie zauważyła kiedy jej oczy się zaszkliły, a z jej oczu poleciały pojedyńcze łzy. Otarła je prędko,  by nie wyjść na słabą, jednak gdyby rozejrzała się dookoła spostrzegłaby, że jest przez kogoś obserwowana.

_________________________________________

Tak jak zazwyczaj,  udała się w zaciszne miejsce, w którym chociaż na chwilę mogła zapomnieć o tym co się wydarzyło.

Las jak zawsze świecił pustkami, bo w końcu uważany był za nawiedzony.
Soyer po raz pierwszy znalazła się tu przypadkiem,  bawiąc się za dziecka w chowanego ze swoją starszą siostrą.

Tamtego dnia zdarzyło się wiele ale nie lubiła o tym wspominać,  po prostu coś od tamtej pory ją tu ciągnęła i nie do końca chciała wiedzieć co, być może dlatego, że bała się prawdy,która mogła okazać sie gorsza od jej własnych przypuszczeń.

Wdychała świeże powietrze, wpatrując się w mało widoczne niebo, przenikające przez korony drzew.
Wzięła głęboki wdech, słysząc,  że ktoś za nią podąrza.
_________________________________________

—Wystraszyłeś mnie—powiedziała z wyrzutem.—Co ty tutaj robisz? Moja matka znów kazała Ci mnie śledzić?

Młodzieniec spojrzał na dwa lata starszą od siebie dziewuche i lekko się uśmiechnął.

—Nie—odpowiedział z przekonaniem.

Blondynka spojrzała na chłopca z niedowierzeniem.

—Tym razem twój ojciec.